Teatr Atelier i pracujący w nim ludzie mnie fascynują. Są tacy młodzi, a zajmują się takimi ważnymi sprawami, choćby problemami styku kultur i zależności pomiędzy Polakami, Żydami, Niemcami. Jest też wiodąca indywidualność Andrzeja Ochodlo, a wszyscy starają się robić wszystko, pomagają sobie przy spektaklach z pełnym poświęceniem. To jest szczególna atmosfera tego teatru. Ludzie siedzą tam dużo dłużej, niż muszą, i rozmawiają godzinami, czasem do białego rana, o sztuce.
Gazeta Gdańska. 12.03.1997
Dzięki André Hübnerowi - Ochodlo i młodym kolegom, podskoczyłam wyżej ponad Okularników, czy Niech żyje bal. Weszłam w jakiś sen , surrealizm... Bardzo się cieszę, że współpracuję z tym teatrem (...) Piosenkami do spektaklu "Apetyt na śmierć" wzniosłam się ponad wszystko, co w życiu zrobiłam.
Głos Wybrzeża, 23-25.08.1996
Jestem bardzo szczęśliwa. Mam bardzo miłe miejsce w życiu. Od trzech lat związana jestem z małym teatrem "Atelier" w Sopocie. To teatr, który przypomina mi atmosferę STS-u. Prowadzi go André Hübner - Ochodlo. Sam śpiewa i reżyseruje, ale przede wszystkim jest dla nas tym, kim dla STS-u był Jerzy Markuszewski. Teraz będę miała drugi dom w Sopocie, kupię mały jacht...
Życie, 11.03.1997
Kochać to najważniejsze w życiu... Choć trzeba pamiętać, że z miłością wiąże się ogromne cierpienie. A poezja, która tworzę, to przekształcenie cierpienia w piękno. Czasem wychodzą z tego nawet pogodne wiersze:
Szeptem przeleciał
ptak nad moją głową.
Dziś, może wczoraj
w moich włosach
zagnieździł się ptak.
Mówi tak: poczekaj,
wszystko wróci.
Książki, mężczyźni,
zwierzęta,
nawet mały
niebieski ołówek
- znalazłam taki niedawno w Sopocie
Wieczór Wybrzeża 1-3.12.1995
Jestem w siódmym niebie,
bo Sopot był zawsze
dla mnie miejscem szczęśliwym.
Głos Wybrzeża, lato 1996
"Atelier to miłość"
Przegląd, 11.03.1998
Rozmawiała Anna Retmaniak
- Ostatnio zmieniłaś swój image. Co na to wpłynęło?
- Wpłynęło najprawdopodobniej to, że ostatnio spędzam dużo czasu w teatrze "Atelier" w Sopocie, i tam ciągle muszę się pokazywać i muszę "damą być" jak w mojej starej piosence. Przedtem chodziłam w szarym swetrze, dzień i noc. A dlatego muszę "damą być", bo nasz teatrzyk ma bardzo piękną aurę, w pięknym miejscu Sopotu, na plaży, w takim bardzo starym baraku, chyba tam była kiedyś stolarnia czy coś podobnego. I po każdym przedstawieniu widzowie zostają z nami, można sobie wypić jakieś piwo, czy kawę, czy zjeść lody. I tak siedzimy w różnych grupkach, z aktorami, widzami, a przede wszystkim z reżyserem, który ma niezwykłą osobowość.
- Kiedy się zaczęła Twoja znajomość z "Atelier"?
- Pracujemy razem już trzy lata. Coraz bardziej się do niego przyzwyczajam i rozumiem. Ten teatrzyk ma bardzo wyraziste oblicze, bo nasz reżyser, twórca, dyktator André Ochodlo-Hübner interesuje się bardzo różnym światem, tzn. z pogranicza kultur polsko-niemiecko-żydowskiej. Ten bolesny supeł stara się rozwiązać. Jego głównym autorem jest Tabori, Węgier, żydowskiego pochodzenia, mieszkający w Niemczech. Andrzej wystawił jego "Jubileusz". Tabori do tej pory jest obolały po doświadczeniach wojennych, ale tez w jego twórczości jest wiele czarnego humoru, czasem zresztą nieznośnego dla widzów. Ale właśnie nasz teatr się tym zajmuję, bo myśli podobnie jak Tabori.
- Czy ten teatr przypomina Ci dawny STS?
- Trochę, ale są tez ogromne różnice. W "Atelier" pracujemy bardziej zawodowo, bardziej ważnie. Tu amatorów właściwie nie ma. A kiedy się, flirtujemy z naszą publicznością, jesteśmy bardzo rozluĽnieni i nasza publiczność to czuje. Poza tym my naprawdę bardzo solidnie pracujemy. Ciągle mamy nowe plany, a to nie takie proste, bo przyjeżdżamy z różnych stron.
Ale jak się umawiamy, nikt się nie spóĽnia, wszyscy traktujemy nasza prace bardzo poważnie. W zeszłym roku zrobiłam bardzo trudna adaptację prozy Singera, cos w rodzaju musicalu, muzykę napisał Zygmunt Konieczny. Prace trwały ponad pół roku. To w pełni zawodowa praca. W STS bawiliśmy się w teatr, ale po przedstawieniu wszyscy szli szybko do domu. Często myśleliśmy o utworzeniu jakiegoś miejsca towarzyskich spotkań. Jakoś nic z tego nie wyszło, dopiero po kilku latach Henio Malecha zorganizował coś w rodzaju kawiarenki "Fioletowy księżyc", dla artystów i widzów. Gawędziliśmy więc głównie w garderobach, przy stoliczkach, było nawet wesoło, tak jak w amatorskim kółku teatralnym. Wszyscy bardzo się lubiliśmy i po latach z tamte czasy wspominamy z rozczuleniem. Ba, były tu nawet piękne romanse... Ale tu w "Atelier" jest inaczej – wesoło, ale serio, bo i rozmowy są inne. Jesteśmy wszyscy prawie bardzo dorośli...aż nadto.
- W "Atelier" pracujesz etatowo, czy z miłości?
- Ja z miłości, ale są tam ludzie, którzy pracują na etacie.
- Skoro mówimy o miłości. Bardzo ładnie wyglądasz. Czy jesteś zakochana?
- Nie jestem zakochana,... ale bardzo, bardzo kogoś lubię. Nie wiem czy to jest "przyjaźń czy kochanie".